sobota, 26 lipca 2014

Wrocilam cala i zdrowa z trekkingu! Bylo ciezko, ale przygoda niesamowita.
Wystartowalismy 18 lipca z Rumtsee w skladzie: trzy kobiety (Sarah z Belgii, Pip z Australii i ja; dziewczyny w wieku moich corek :), czterech facetow z obslugi ( Puryn - przewodniko kucharz, dwoch pomocnikow i jeden tzw. horseman, czyli czlowiek od koni) plus szesc koni. Konie dzwigaly wszystko - nasze plecaki, namioty, jedzenie, naczynia itd. Mimo to pokonywaly trase szybciej od nas.

To nasza zgrana trojka - sniadanie na trawie

Oboz - drugiego dnia rano zaskoczyl nas snieg

Nasze namioty w sniegu

A trasa byla dluga - ok. 120 km w ciagu 7 dni, w zasadzie caly czas na wysokosci ok. 5000 m.n.p.m. Przeszlismy 7 przeleczy, najwyzsza na wysokosci 5430 m.

Najwyzsza przelecz zdobyta - siodmy dzien wspinaczki

 Gdyby taka trasa byla w Polsce na wysokosci 1500 -2000 m, to bylaby bulka z maslem. Podejscia nie byly trudne, poza szostym dniem, gdzie weszlismy na 2 strome przelecze. Cala trudnosc chodzenia po wysokich gorach, co wlasnie odkrylam, polega na niedostatku tlenu. Na poczatku brakuje tchu, trudno sie oddycha, trzeba sie czesto zatrzymywac, zeby glebiej pooddychac i dotlenic sie. Na dodatek miesnie tez sa niedotlenione i slabe, kazdy krok to spory wysilek. Zeby tego bylo malo, trasa byla tak zaplanowana, ze od razu wskoczylismy na wysokosc 4500 i na tej wysokosci byl pierwszy nocleg. Na nic zdala sie moja kilkutygodniowa aklimatyzacja na wysokosci 3500 (czyli w Leh), okazalo sie, ze skok o tysiac metrow to za duzo. Podobno na prawidlowo zaplanowanym trekkingu wzrost wysokosci kolejnych noclegow nie powinien przekraczac 300m. Wszystkie trzy mialysmy objawy choroby wysokosciowej, kazda za to inne. Ja mialam mdlosci, czulam sie jak na poczatku ciazy...Dobra strona tej sytuacji byla taka, ze malo jadlam i sporo schudlam. Nie bylam w stanie spojrzec na slodycze!!!
Ale dosc narzekania. Opisalam trudnosci, bo bylo na prawde ciezko i jestem dumna z siebie, ze dalam  rade :).
Widoki byly niesamowite, piekne i niezwykle, krajobraz ciagle sie zmienial. Po drodze minelismy przepiekne slone jezioro Tsokar, kilka bajkowych dolin, w ktorych wily sie gorskie strumienie.

Slone jezioro Tsokar



Kolejna przelecz zdobyta!

Fragment jeziora Tsomoriri widziany z przeleczy 

Punktem docelowym bylo jezioro Tsomoriri - swiete jezioro buddystow, polozone na wysokosci 4500 m. W ostatni dzien wstalam o 5 rano, zeby dojsc nad brzeg jeziora i zobaczyc wschod slonca. Magiczne przezycie.

Wschod slonca nad Tsomoriri -  g. 5.40, 25 lipca 2014

Wies po drugiej stronie jeziora - o wschodzie slonca

Wyjatkowa atrakcja byly spotkania ze zwierzetami, widzalam wszystkie miejscowe zwierzaki -  tlusciutkie swistaki (marmot), czarne zurawie, himalajskie szczurki (cudo!), tybetanskie koniki, jaki, orly, niebieskie owce (blue sheep).

Jaki odwiedzily nasz oboz



Czarne zurawie

towarzyski swistak


Najbardziej wzruszyly mnie jednak konie - najpierw spotkalismy na szlaku zrebaka, ktory wyruszyl na swoj pierwszy trekking w zyciu w wieku dwoch dni. A pod koniec dnia widzielismy jednodniowego zrebaka, ktory stawial swoje pierwsze kroki na trawiastych wydmach.

Ten zrebak mial dwa dni jak wyruszyl w trase, czyli na zdjeciu ma 4 dni

A ten ma jeden dzien :)

Od polowy trasy towarzyszyly nam dwa psy - jeden bardzo przyjazny, drugi bardzo przestraszony, ale wierny.

nasz przyjaciel

W ostatnim dniu nasz przewodnik - mistrz kulinarny, ktory rozpieszczal nas przez cala trase, upiekl nam pozegnalny tort - oto on!




I to juz chyba ostatnia relacja, w poniedzialek lece do Delhi, potem w nocy do Wiednia i do Krakowa. Bardzo sie ciesze!!!!!!!!!!!!!!!!

1 komentarz:

  1. Fajnie, że wracasz, ale szkoda, że już nie będzie więcej wpisów i zdjęć! Pozdrowienia z upalnego Oslo :)

    OdpowiedzUsuń